Jak mocno
splata się grubość portfela z miłością wie tylko Harriet - główna
bohaterka "Prywatnej kliniki" tandemu Chapman-Freeman. Domorosła
finansistka wychodzi z założenia, że wszelkie zyski brutto i netto oraz
lokaty z maksymalnym oprocentowaniem zaczynają się w łóżku. Harriet jest
mutacją Amora i Leszka Balcerowicza, a jej recepta na finansowy sukces,
przy minimalnym wkładzie własnym (bez poręczycieli i żyrantów) brzmi:
kto powiedział, że można mieć tylko jednego kochanka. Dwóch to piękna,
okrągła liczba parzysta, kto z dwójki skorzysta, dwa razy zyska. O
rozbijaniu małżeństw kochanków nie może być mowy - istota ekonomicznego
systemu ległaby w gruzach. Poza tym, Hariett traktuje samą siebie iście
praktycznie, wyznając: "to, że mężczyzna od czasu do czasu korzysta z
taksówki, nie oznacza, że musi pozbyć się swojego samochodu".
Należy również wierzyć w szczerość Harriet, gdy stwierdza, że gdyby
państwo bardziej się starało, gdyby cud gospodarczy był bardziej
widoczny, od razu zrezygnowałaby z jednego kochanka. Pazerna nie jest.
Tak oto ekonomia, rodem z rządowych gabinetów przekłada się na życie
współczesnej kobiety. Sytuacja, niestety, grozi krachem na łóżkowej
giełdzie, gdy pewnego dnia do jej domu trafiają wszystkie czynniki i
wskaźniki biznesu: dwaj kochankowie, żony dwojga kochanków i weterynarz z
żoną na przyczepkę. "Czarny wtorek" na Wall Street to przy tym betka…
"Prywatna klinika" jest zwariowaną sztuką, pełną galopujących gagów,
zwrotów akcji, wpadek, pomyłek i komicznych szaleństw. To rasowa,
angielska farsa z główną ideą: wywołać u widza paroksyzm śmiechu, ale w
ten sposób, by śmiech życie ośmieszał, a przynajmniej budował do niego
oczyszczający i zdrowy dystans. Wszak całując kochanka można zawsze
wyszeptać wewnętrznie, do siebie: pójdź złoto do złota, oto ma hossa!